2013/05/15

Granie z metronomem vs "pływające tempo"



Niech za wstęp posłużą słowa Marka Surzyna z "raportu o stanie polskiego bębnienia":


"Gdy ja zaczynałem, to tacy bębniarze, jak Mike Mangini czy ten huragan z Antypodów - Jak on się nazywał - Virgil Donati, w tamtych czasach w ogóle by się nie liczyli, ponieważ mają kiepski time. Były wtedy inne zasady gry. Oni staliby na chodniku na Broadwayu albo w cyrku żonglowali pałeczkami i bili rekordy prędkości na werblu. Teraz time został zastąpiony zegarkiem. W tamtych czasach powiedzieć, że ktoś gra równo to był bluzg! Wszystko… Jazz, blues, rock, soul, funk powstało na bazie tego, że się grało nierówno! Pulsowało. Tak, to jest prawda! Tak, jak w życiu, nic, co naturalne nie jest równe. Równo ma maszerować armia i chodzić zegarek. Wszystkie te utwory - groove’y, do których wracamy tak chętnie po latach, często wykorzystywane przez producentów jako loopy są nierówno! Celowo ich się nie prostuje, bo pulsują, a po skwantyzowaniu stają się martwe. Nawet tempo wymykało się spod kontroli. Porównaj czasy z początku i końca utworu swoich ulubionych kapel z lat 60-70."




Chciałbym poruszyć temat powrotu do "naturalnego" grania, zarówno w temacie time'u, jak i brzmienia instrumentu. Moim celem na pewno nie jest obalenie doniosłej roli metronomu w nauce i codziennej praktyce sztuki perkusyjnej. Mam tylko wrażenie pewnego zmęczenia graniem wszystkiego "pod kreskę". Zarówno jako perkusista, jak i słuchacz. Rozumiem, że wiele współczesnych gatunków, opartych na elektronice, musi być opartych na timie z maszyny, ale jest wiele sytuacji, gdzie klik coś zabija. Niedawno miałem okazję nagrać kilka piosenek do filmu, covery Czerwonych Gitar i żeby spróbować oddać ducha epoki zagraliśmy to na setkę i bez klika. Zupełnie inne, znakomite odczucie gry i efekt finalny. Słychać, że lekko pływa, ale w żaden sposób nie jest to wadą. Zupełnie inaczej słucha się też innych muzyków w czasie grania. Podsumowując tę część - chyba warto dzielić czas ćwiczeń na te z maszyną i bez - na kształtowanie własnego pulsu. Oczywiście to wersja dla bardziej zaawansowanych, młodzi powinni jechać podstawy wyłącznie z klikiem, dopiero na solidnym fundamencie można kombinować i tworzyć niuanse.

Inna sprawa, wobec wszechobecnego solidnego nagłośnienia, ścianek z plexi i grania w zamkniętych słuchawkach wychodzi kwestia brzmienia instrumentu, a raczej jego braków. Ćwicząc i grając wyłącznie z "uchem" i pod mikrofonami, obcujemy z brzmieniem przetworzonym i najczęściej okrojonym (mało kogo stać na najwyższej klasy sprzęt PA). Jako pracownik branży nagłośnieniowej coraz częściej obserwuję zanik dynamicznego grania, bębniarze "opięci" kablami często nawet delikatne partie zwyczajnie nap...lają. I wszyscy ciągle chcą do ucha więcej i więcej. Wszelkie proporcje zanikają, z hałasu w uchu i na scenie nie da rady ulepić nic sensownego. Wielotorowo omikrofonowana perkusja staje się przypadkowym zlepkiem instrumentów, a nie jednym organizmem.

Podsumowując: wielu z nas przez lata dorobiło się fajnych gratów, odsłuchów, bitmaszyn, espedeesów itp. Ale może warto czasem wrócić do bębniarskiej ascezy? Co sądzicie?

- pisał Konrad Bartnik 
(publikacja na noiz.pl dzięki uprzejmości autora)

Można dodać jeszcze, dla zrównoważenia - granie niechlujne, a granie z uczuciem to dwie całkiem różne sprawy. Pewne nuty muszą wypadać w konkretnym miejscu, inne mogą być nieco bardziej przypadkowe - ale zawsze jest tu pewien porządek. Aby zagrać Dobrze, ale z feelingiem i nie "do siatki", trzeba umieć zagrać równo, ogólnie mieć panowanie nad instrumentem... i chyba najważniejsze: mieć szczerą pasję do muzyki. (przyp. noiz.pl)

2 komentarze:

  1. Właśnie o to chodzi! Brakowało takich słów zaprogramowanym klikaczom, ktorzy bez komputera, robota i maszyny nie potrafią się odnaleźć :)

    Świetny artykuł.

    OdpowiedzUsuń